niedziela, sierpnia 16

Trochę wspomnień z tamtych dni




Jeśli ludzie byliby aniołami, ona byłaby jednym z nich. Aczkolwiek całe szczęście, że nie ma skrzydeł, inaczej byśmy się nie poznały.
(Na końcu będzie wyjaśnienie).

Tak to właśnie w życiu bywa, że jeśli nagle brakuje tchu, kiedy jest tak ciężko, że myślisz sobie - koniec świata, wtedy dzieje się coś mistycznego, ktoś zapala światełko. Maleńki ogienek, który zowią nadzieją.

Wraz z odwiedzinami K. wróciły wspomnienia. To jedne z tych nieokiełznanych, wywołujących skurcz żołądka i ogromny, duszący ucisk w gardle. Już nic dzisiaj nie przełknę...

Cofnę się prawie 1,5 roku wstecz.

13 marzec: - Ł. chyba coś jest nie tak - zadzwoniłam czując dziwne skurcze w swoim 33 tygodniowo-ciążowym brzuchu.
Zostałam przyjęta na oddział. Skurcze porodowe wywołała lekarka, badając. Porodówka. Jak na bliźnięta to " i tak dobry tydzień". Skurcze ustały. Ze szpitala już nie wyszłam. CC wykonano w 36 tygodniu.

Nocki na pachnącym nowością, wygodnym fotelu spędzone, karmiąc piękne, idealne, bezkolkowe dziecięcia. Słodkie buźki w różach lub błękitach spowite. Balony, girlandy, serpentyny... Tłumy gości z podziwem i gratulacjami, parapety bez aksamitów, zapach ciasta z piekarnika właśnie wyjętego... z mamą czystą, uśmiechniętą ... piękną, śliczną, higieniczną. Wyobraźnia potrafi płatać figle...
Taką siebie widziałam, taki obraz wyimaginowany się w mej głowie uroił.

Ciąża od początku łatwą nie była. Ciąża bliźniacza = ciąża zagrożona. Mdłości, omdlenia, totalny bezsił i bezmoc, masa leków, miliony badań, nakaz leżenia, oceany myśli i stresu, obwinięcia pępowiną, by się potem odwinąć, od specjalisty do specjalisty wędrując. Ciąża swoim życiem żyjąca chodziła ścieżkami, których nie znałam, na moje spokojne wejść nie chcąc, za namową lub prośbą, na nakazy nie bacząc nawet, bezczelnie.
Kobieta przejdzie wszystko. Byleby tylko swoje wymarzone mieć już w ramionach. I tak tulić i tulić nieskończenie.

Ostatni tydzień w szpitalu. Mocne skurcze co drugi dzień wyciszano lekami bo "dla dzieci im dłużej tym lepiej". Wiem to teraz i wiedziałam wtedy. Wiedziałam, kiedy woda zaczęła się zupełnie zatrzymywać, kiedy nerki powoli odmawiały filtracji, kiedy nogi rękoma podnosiłam na łóżko, słysząc od innych "całe szczęście, że nie jestem w bliźniaczej". Wiedziały co mówią. Wchodząc na wagę dzień przed porodem (tak, dla mnie cc też jest porodem)  z wyrazem nieukrywającym zdumienia dobiłam do 30 kg, nadwagi ;). W ciągu 2 tygodni. Całkiem niezły wynik. Ledwo chodziłam, dosłownie.

25 marca
Na cięcie czekałam leżąc na korytarzu porodówki 7 godzin. O północy opuszczając porodówkę/wybudzeniówkę. Nigdy nie zapomnę min położnych mówiących "proszę się teraz przełożyć z łóżka na łóżko". Trauma. Bez pomocy, bez chęci chociaż, bez cienia współczucia, bez krzty uśmiechu. (Ł. blady z przerażenia też nie mógł pomóc, takie zasady). Bez sił totalnie przeniosłam swoje cielsko, inaczej nie jestem w stanie tego opisać. Światła pożółkłe, mrugające i ten paskudny korytarz o 12 w nocy.
Cisza, spokój i ja. Bezsilna, przerażona z dwójką istot leżących obok. Zależnych tylko ode mnie, wtedy, na zawsze.

Dwa dni w szpitalu - katorga. Syny wyczuły sytuację i w tym calutkim zamieszaniu nie wyli do księżyca, jedząc co 3 godziny butelkowe jedzenie, nie łapiąc mocnej żółtaczki nawet.
Butelkowe ?! Laktacyjna była, poinformować mnie, że dwójkę da się nakarmić na raz. Że na luzie ...  - Fajnie kobieto - pomyślałam ze łzami. Super, że się da... Tylko jak nakarmić choć jedno ?
Na trzeci dzień rano pozwolono nam wyjść.
Wróciliśmy do domu, położyliśmy zawiniątka na łóżku i ... dalej nic praktycznie nie pamiętam. Byłam obolała i skopana fizycznie, psychicznie, jakkolwiek. Przetrwaliśmy pierwszą noc.
Na drugi dzień przyjechała moja mama. Była z nami miesiąc. 30 dni ratowała mi życie. Nie spałyśmy, nie jadłyśmy, chyba, że Ł. zrobił i podał. Dnie były nocami, noce dniami.
Pierwszy ten najważniejszy, najpamiętniejszy spacer spędziłam na ocieraniu łez.
Płakałam zamykając się w łazience by choć na chwilę pobyć sama, by złapać oddech, wyjść, uśmiechnąć się i starać się nie poddawać. Nie było odwiedzin, rozmów telefonicznych. Mój świat stał się nowym mikroklimatem. Czułam, że dla mnie czas się zatrzymał, że wszyscy wokół oddychają, żyją a ja nagle ten oddech straciłam. Każdej nocy marzyłam o kolejnym dniu, bo te jakoś mijały choć monotonnia dawała się we znaki.
Zła na siebie w dodatku, że nie jestem twarda, że nie spełniam oczekiwań, wyobrażeń... Swoich! Bo kogo ... ?

Pierwsze odwiedziny. N. poinformowałam - przychodzisz ale nie pytasz o mnie, nie ma tematu, tylko dzieci.
Zmierzchało gdy weszła, dostała Tobiasza na ręcę i zamarła ze łzami i przerażeniem jednocześnie. A ja milczałam bojąc się wybuchnąć płaczem. Nie zatrzymałabym go wtedy. Minuty ciszy, minuty miłości, które zapamiętam na zawsze.

Kolejne odwiedziny już jakoś poszły, lecz za każdym razem gdy ktoś wychodził, budził się we mnie cień zazdrości, że idzie GDZIEŚ, a ja tkwię.

Chłopcy nie spali razem. Jeśli jeden się budził, drugi zasypiał. Spali mało. Nocki były kiepskie a ja w każdą modliłam się by nie obudzili się razem, bo jak mam takie maleństwa równo nakarmić... ? Serce pękało z przymusu wyboru i przerażenia w ogóle.

Nie odpisywałam na sms, nie rozmawialam z nikim. Ponadto dobre rady "śpij jak dzieci śpią", "wyjdź do ludzi", czy stwierdzenia "dwa czy jedno, mała różnica tak i tak jest ciężko" waliły jak bomby na Hiroshimę. Nienawidzili spacerów, po obudzeniu (max pół godziny) biegłam pędem do domu by przygotowane butelki podać do dwóch kiwających się ryjków, przerażona tym, że jeszcze tak pić nie mogą... Ale co miałam zrobić. Tylko dubeltowy rodzic wie jak rozrywa serce na milion kawałków kiedy wybierasz, którego nakarmisz a który poczeka, którego pierwszego przewiniesz, wykąpiesz. Odwieczna walka z czasem. Wszystko dopracowane, doplanowane, wykańczające. Kombinowanie, pośpiech, myśli jedz serce bo braciszek czeka czy błagam synku pospiesz się a na dobicie słyszysz płacz drugiego i nie możesz zrobić zupełnie nic, tylko mówić lub śpiewać. I tak śpiewasz z nadzieją, że choć na chwilkę się uspokoi.
Rola podwójnej mamy nie jest macierzyństwem, to szkoła życia. Szkoła przetrwania. Walka ze sobą, z czasem, z czymś na co się nie ma wpływu. Brakowało czasu na wszystko, nawet na szczęście.
Nie jadłam prawie nic, chleb posmarowany masłem stał się rarytasem, o wodzie przypominało mi się wtedy gdy słabłam, po kilku tygodniach doszłam do tego, ze z odwodnienia.

Pytana teraz jak to ogarniam ? jak sobie daję radę ? ... na myśl o tamtym odpowiadam ciężko ale bez porównania. Jest o niebo lepiej. Teraz jestem szczęśliwą mamą, szczęśliwych dzieci. Bawię się, wygłupiam, czytam książki, dostaję na głowę, gotuję 4 posiłki dziennie, padam na twarz, spaceruję, kąpię, klnę po 8 kupie wycieranej z ..., tłumaczę, że bić się nie wolno, że skakać z regału nie można, że muchy są bleee, tańczę, śpiewam, recytuję ... i tak ogarniam wszerz, wzdłuż i na ukos, podwójnie. Marudząc nierzadko. Jestem zmęczona, wykończona ale przeszczęśliwa.

Dobrze, że przeszłam tamto. Szkoła, dzięki której jestem silniejsza, pewniejsza i twardsza. Wiem, że przetrwam wszystko, że czas jest po mojej stronie, że wszystkiego się nauczę i ze wszystkim dam radę.

W końcu (jak to kiedyś przeczytałam i nie raz usłyszałam): "Bóg wie komu zsyła bliźnięta".

W tym całym mętliku, w matni mojego macierzyńskiego mikroklimatu pojawiły się dwie osoby, zupełnie przypadkiem, które "uratowały mi tyłek" - tak często to powtarzam, że stało się cytatem. Były tlącym się światełkiem. Dały największy prezent, jaki wtedy mogłam dostać. Czas dla siebie. Dzięki nim, raz na kilka dni mogłam zamknąć się w pokoju (dosłownie na 7 godzin), pobyć sama ze swoimi myślami, złapać oddech, naładować baterie, zasnąć jak dziecko i marzyć o przyszłości.

I warto było marzyć, bez marzeń wtedy nie byłoby wyśnionego dziś. 


(wpis chaotyczny jak dzisiaj moje myśli)













Brak komentarzy:

Prześlij komentarz