środa, września 30

Ciasto drożdżowe - Mamie się upiecze !





Przepis na ten drożdżowy placek (jak to się potocznie mówi a mnie jakoś ta nazwa nie przechodzi przez gardło) spisałam kilka lat temu "na kolanie" od Pani Uli - przyjaciółki mojej Babci. Nie powiem, przepis trudny, ponieważ Pani Ula to jedna z tych kucharek - wymiataczek, co zawsze robi "na oko".
I tak podejście nr. 1 dobrych parę lat wstecz, wyszło ale obyło się bez fanfarów. Jednak dziś, obawiając się porażki zrobiłam z połowy porcji i żałuję bo przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Jest po prostu idealnym ciastem drożdżowym.
I choć jestem za pieczeniem raczej zdrowych wypieków to wyznaje jednak jedną zasadę - jeśli masz ochotę na ciasto nie ważne czy zdrowe czy mniej - upiecz je sam !
Dotyczy nie tylko ciast i sprawdza się doskonale :)

Podobno drożdżowe są raczej z tych trudniejszych  - dlatego swoje nazwę - "Ciasto - Mamie się upiecze".
Skróciłam i uprościłam przepis, bo pierwowzoru sama nie ogarniam ;)))

Składniki: (podaję na mniejszą porcję, i tak wychodzi dużo)

0,5 kg mąki pszennej
3 całe jajka, 1 żółtko
0,5 szklanki cukru
0,5 kostki świeżych drożdży
1/5 szklanki oleju bezsmakowego np. z pestek winogron, słonecznikowy itp.
1/4 kostki masła
mleko w temp pokojowej (u mnie roślinne) - nie więcej jak z pół szklanki
szczypta soli

Mąkę przesiać. Rozpuścić masło, dodać olej a po ostudzeniu wymieszać z 1/2 szklanki mąki.
W osobnej misce jajka ubić z cukrem.
Drożdże rozpuścić w 1/4 szklanki ciepłej wody, dodać łyżkę cukru i tyle mąki aby po wymieszaniu masa miała konsystencję gęstej śmietany. Następnie pozostawić do wyrastania (polecam dość duży kubek lub miskę). Masę z jajek stopniowo dodawać do pozostałej mąki do uzyskania jednolitej masy. Dodać wyrośnięte drożdże, wyrabiać a w międzyczasie podlewać mlekiem. Dodać masę z masła i jeśli będzie potrzeba dolać jeszcze mleka. Mleka dodajemy tak aby ciasto było w miarę lejące. Pani Ula podkreślała - TAK, BY NIE BYŁO ZWARTE!!!


Ponieważ u nas jest już dość chłodno, ciasto na czas wyrastania przykryłam ściereczką i włożyłam do bardzo lekko nagrzanego piekarnika. Wyrastało niecałą godzinę.



Wyrośnięte ciasto przełożyć do formy wysmarowanej masłem do połowy wysokości (rośnie wysokie). Następnie pokryć owocami a owoce kruszonką.


Kruszonka: (dużo kruszonki)
0,5 kostki masła
1/4 szklanki cukru
mąka - dodajemy tyle aż powstanie kruszonka

Ciasto wstawić do lekko nagrzanego piekarnika. Piec w 200 stopniach przez 40 - 45 minut.

Smacznego !




wtorek, września 29

" Z twoich ramion widzę ..."


Wspaniała, wielka poetka. Maria Pawlikowska-Jasnorzewska. 
Pierwszym tomikiem poezji jaki chwyciłam i przeczytałam od początku do końca zaznaczając te "naj" były Jej erotyki. 
Dziś nastrój mam nostalgiczny. 
Kąpiel, świeczka, kieliszek wina i ... spać ;) 


piątek, września 25

Szczęście to ...


Obserwując wczoraj synka bawiącego się maleńką klamerką dobre 30 minut pomyślałam, że dostrzegania i odczuwania szczęścia powinnyśmy się uczyć od małych dzieci. Chyba żaden dorosły nie potrafi tak cieszyć się z drobiazgów jak te małe istotki.
Może szczęściem jest umiejętność dostrzegania piękna w niuansach a człowiekiem szczęśliwym można nazwać tego, który odnajduje swój uśmiech w najmniejszej błahostce ?

Byłoby niedorzecznym napisać czym ogólnie jest szczęście, bo zdaje sobie sprawę, że każdy ma je dla siebie. Każdego uszczęśliwia co innego.

Usiadłam więc i zastanowiłam się co sprawia, że i ja się uśmiecham.
Co daje mi szczęście ?
Szczęście to ...
                       dostrzegać swoje odbicie w oczach synów.
To zapachy koperku i jesieni w lesie. To potrafić się śmiać z samej z siebie. To kawa wypita z przyjaciółką. Numery zapisane w telefonie, które pokazują ilu ludzi jest na wyciągnięcie ręki. To pierwszy znaleziony pączek na drzewie wiosną. Łyk herbaty z miodem i  pościel w zimowe noce. To usłyszeć w radiu ukochaną piosenkę i móc ją zaśpiewać z autorem.
                     Szczęście to pierwsze wypowiedziane "mama" i pierwsze "stuk puk" łyżeczki na wybijający się ząbek. To szumiące drzewa i fale uderzające o brzeg. Konfitury zamykane w słoikach i ciasto wyjęte właśnie z piekarnika. To głos przyjaciela w telefonie mówiący "co słychać"? To wieczory spędzone na czytaniu wierszy księdza Twardowskiego. Opowiadania babci o jej dzieciństwie. Każde usłyszane "jestem w ciąży" czy "właśnie urodziła".
                    Szczęście to zdmuchiwanie świeczek co roku na torcie. Lody czekoladowe. Spacer w deszczu bez parasola. Piękne wspomnienia.
                     Szczęście to wstać lewą nogą a potem przeczytać na blogu :  
   "Czasami mam wrażenie, że - gdy zmęczona po trudach dnia codziennego - słodko śpię - Ty zakradasz się cichutko do mnie i.. .bezczelnie ;P kradniesz moje myśli :) Bo czytając Twojego bloga jakbym „czytała siebie”... Hmmm czy to możliwe żeby dwie osoby były aż tak do siebie podobne??? Te same poglądy na temat dzieci, wychowania, życia... ba! zdrowego trybu życia;) ...aczkolwiek nie ukrywam, że co do ostatniego to dopiero raczkuje...i proszę o więcej przepisów, porad, zdjęć;-) Te same (nooo dooobra-podobne;-) ) problemy, refleksje, ta same piosenki uwielbiamy, kochamy ... JESTEM TWOJĄ FANKĄ!! Jak dla mnie - jesteś mistrzem pisania;) I nie ukrywam,że trochę ( grrr a nawet bardzo) zazdroszczę. Z niecierpliwością czekam na kolejne wpisy.. Oby częściej, oby więcej" .
                   Szczęście to karuzela łańcuchowa. To babka wielkanocna i "Cicha noc" zaśpiewana z rodziną. Zapach świeżych ziół i kawy o poranku. Wieczorna, błoga cisza w domu. Promienie słońca witające cię wesoło o świcie. Tęcza. Każda książka otrzymana w prezencie. To mieć poczucie właściwie obranej drogi. Poklepanie po ramieniu. Uśmiech człowieka mijanego na spacerze. Życzliwość sprzedawcy w sklepie spożywczym. Fałszowanie pod prysznicem repertuaru Beaty Kozidrak.
                  Szczęście to oglądać "fasolki" na USG a potem tulić te fasolki do serca. Prawo jazdy. Pobudka w dobrym nastroju. Suszenie ziół. Szpilki na nogach. Zmywarka przy otwartej nienawiści do mycia naczyń. Wieczory z Carrie Bradshaw. Masaż stóp.
                    Szczęście to wiedzieć, że ktoś cię rozumie. Słuchanie chóru w Kościele. Łzy spływające przy każdym wypowiedzianym  "tak" panny młodej. Peeling do ciała o zapachu czekolady.
                    Szczęście to zdać sobie sprawę, że Taka Sobie Idealna ma 4 tysiące wyświetleń. To wspominać pierwsze zakochanie i pierwsze zerwanie także. To odnalezienie przebiśniegów po długiej zimie. To wyjście na sanki i grzane wino z pomarańczą.
                    Szczęście to dodać komuś otuchy. Nauczyć się własnego błędu na pamięć. To siła by powiedzieć NIE. Rozstępy na brzuchu ciążowym. Cytowanie ukochanego wiersza. To zapach róż w ogródku i kolory jesiennych liści. To ślizganie się po zamarzniętych kałużach.
                    Szczęście to spacer po linie - w marzeniach. Sny, które mają się nie skończyć oraz takie, po których budzimy się z myślą "to tylko sen, na szczęście".

No właśnie, na szczęście. Zaczynając ten post miałam zamiar podzielić się tym gdzie ja odnajduję szczęście a odkryłam coś ważnego. Każdy z nas jest ogromnym szczęściarzem lecz nie każdy a mogę się nawet założyć, że tylko garstka z nas potrafi to dostrzec.
Dzięki temu odkryłam swoje małe - wielkie szczęścia. Aż tyle ich ? No właśnie ! Aż tyle :) Znów to powtórzę - niesamowite, prawda ?

Polecam Wam wypisanie swojej prywatnej listy szczęścia. Odkryjecie to samo co ja.
Może warto by mieć ją w zasięgu rąk aby w chwilach zwątpienia przypominać sobie o tych małych - wielkich rzeczach ?
I ostatnie - szczęście to dostrzec rzeczy, których się wcześniej nie zauważyło.
Ty też jesteś szczęściarzem. Swoje osobiste szczęście posiadasz na wyłączność. Tylko czy je dostrzegasz ? Może czas je oswoić ?



wtorek, września 22

Żłobek ?! O matko !




- To żłobkowe dzieci ? Nie ? Aaa to dobrze, lepiej jak są w domu...
- Chodzą do żłobka ? Mój chodzi i jesteśmy zadowoleni...
- Ja do żłobka bym nie dała...
I tak ze skrajności w skrajność. Ile ludzi, tyle wygłoszonych opinii. Jednakże ciężko zdecydować się na takie kroki, w których w grę wchodzi dobro dzieci. Jak wiadomo punkt widzenia zależy od punktu siedzenia a wszechwiedzącą mądrością rzucają najczęściej osoby mające w temacie wiedzę najskromniejszą. I tak jeszcze kilka lat temu byłam zagorzałą zwolenniczką nie "zsyłania" dzieci (przynajmniej moich nienarodzonych) do żadnej instytucji przed skończeniem przez nich 3 roku życia. Argumentów było kilka. Po pierwsze z mamą przecież najlepiej. Po drugie - że osobowość kształtuje się do 3 roku a w domu będę mieć na to większy wpływ, że choroby, że zła dieta. I ostatni - nie pozostaje mi nic innego jak przyznać przed samą sobą, że również z egoistycznych pobudek - by dziecko mieć po prostu przy sobie i tyle.
Jednakże jak już wyżej wspominałam poglądy poszły w siną dal a kiedy wróciły - odmieniły się nie do poznania. Może moje podejście nie uległoby tak diametralnej zmianie gdyby nie Bliźniaki. Może urodziłabym pierwsze dziecko, zaraz drugie i tak tkwiłabym sobie w błogiej maminej atmosferze. Lecz z nimi wszystko jest inne, wszystko na przekór, inaczej. Moje rodzicielskie założenia, poglądy idą na łeb na szyję kiedy zaczynam się zmagać z kolejnym bliźniaczym wyzwaniem.

Kiedy dzieci zaczynają się nam wydawać na tyle "dorosłe", że zaczynamy zastanawiać się nad ich społecznymi potrzebami, pojawia się pytanie - i co teraz ? Klub malucha ? Żłobek ? Jakieś inne zajęcia ? A może mama wystarczy ? Kiedyś pomyślałabym, że dziecko 1,5 roczne jest zbyt małe na "cokolwiek" jednak patrząc na swoje dzieci widzę jak bardzo się myliłam. Nie są już dzidziami. Są małymi chłopcami. Potrafią pokazać czego potrzebują, czego nie chcą, co lubią. Kłócą się o każdą potrawę jedzoną własnoręcznie, widelcem. Śpiewają po swojemu, tańczą jak ktoś tańczy, śmieją się z naszych figli i potrafią specjalnie rozśmieszać. Mają odmienne charaktery i walczą o swoje zawzięcie. Mogłabym tak wymieniać w nieskończoność. Codziennie widzę chłopców krzątających się od rana w poszukiwaniu czegoś nowego, innych bodźców, cudów a przez ich brak - wariowania do potęgi, z nudów. Dlatego wiem, że choćbym wymyślała najlepsze zabawy świata nie jestem w stanie zapewnić im tego, co dostaną w żłobku. W dodatku nieumiejętność dzielenia się mamą, walka o uwagę, zazdrość o każdą zabawkę, którą brat zamierza się właśnie bawić, marudzenie, wymuszanie, płacze i krzyki po jakimś czasie przytłaczają. Totalny harmider i istny rollercoaster dają się we znaki. I w tym całym zamieszaniu staram się jeszcze zorganizować czas na ogarnianie domu, jedzenia i życia. A czas dla siebie wydzielam skromniutko jak cały dom już słodko śpi.
W żłobku nauczą się samodzielności, dzielenia i cierpliwości. Będzie to ich pierwsza szkoła życia. Stworzą relacje międzyludzkie, zobaczą inny świat. Oprócz tego - nowe zabawki, nieznane piosenki, wierszyki, zabawy. Duże boisko i plac zabaw... Będą biegać do woli, bo żywe to dzieci, oj żywe.

Jak każda matka kocham swoich synów jak stąd na Księżyc, lecz nie będę ukrywać - siedzenie w domu przez siedem dni w tygodniu dłuży się okrutnie i staje się nudne. Godziny mijają flegmatycznie, monotonność mdli na samą tylko myśl a dzień świstaka napawa obrzydzeniem. Nagle zaczyna brakować cierpliwości, pojawia się stres i nerwy, często niepotrzebne. Jeśli do tej mieszanki dołożymy brak pomocy oraz zmęczenie to nawet zwolenniczkom ciepłych skarpet może się ta rutyna zwyczajnie sprzykrzyć.
Jest jeszcze jedna sprawa. Mama czuję, że chce zacząć spełniać kolejne marzenia i ma ogromną chęć przenosić góry - bo jak nie ona to kto, bo jak nie teraz to kiedy ? A w dodatku chce zawojować świat i uda się jej to nawet z dziećmi pod pachą..!? Powinna się poddać czy działać ?
Patrząc w dodatku na tą całą nagonkę, którą nakręca się wokół matek. Pracuj. Wychowuj. Sprzątaj. Gotuj. Oczywiście możemy się temuż zjawisku nie poddać. Bądźmy jednak mądre i nawet piszmy wiersze, lecz gdy z każdego kąta dobiegają słowa - a ona to, a tamto tamto - nakręcamy się w tym. Stresujemy, że czas nam ucieka, że dni przelatują przez palce w nic-nie-robieniu. Że przecież wstyd. Że siedzenie w domu nie uszlachetnia.  BZDURY.

Z tego właśnie koktajlu myśli zrodziło się moje postanowienie. Postawiłam na żłobek. Przestałam uważać go za zło konieczne a siebie za wyrodną matkę, a robiąc końcowy rozrachunek widzę w tym same plusy i niech tak zostanie.
Patrząc z mojej strony - wygeneruję w ten sposób czas dla siebie. Na wyciszenie, zebranie myśli, na pisanie. Na szukanie innych możliwości i skupienie się na nowych perspektywach. Na ogarnięcie bałaganu dnia codziennego. Na kawę z koleżanką. Na zajęcia czy to sportowe - JA?! czy też edukacyjne np. języki. Na rehabilitację, którą odkładam w nieskończoność. Na gotowanie wreszcie o normalnych godzinach, dzięki czemu wieczory będą spokojniejsze. Ponadto wprowadzimy do naszej rutyny nową rutynę - zawsze to jakaś zmiana a dni będą mijały intensywniej. Każda mama wie jak dłuży się czas od 7:00 do 20:00... W nieskończoność. Prawda ?
Zdecydowaliśmy się na początek na 5 godzin dziennie. Tylko albo aż. Zobaczymy. Oczywiście nie byłabym sobą jakbym się tego kroku nie bała. Boję się oczywiście, lecz intuicja podpowiada mi, że idę w dobrym kierunku. A przysługę robię nie tylko sobie ale także dzieciom, dlatego do każdego wypowiedzianego - O matko ! - dopowiem sobie w myślach - O matko jesteś najlepsza ! A zdania nie zmienię.
I jeszcze jedno - szczęśliwa mama to szczęśliwe dzieci a szczęśliwe dzieci to szczęśliwa mama.

poniedziałek, września 14

Szczęśliwi tetrycy



Szum deszczu zalewa wieczorną ciszę a ja uśpiwszy cały dom, w smugach melodyjnych wygrywających sonatę na parapetach, myślę o klipie, który obejrzałam - "Streets Of  Love".
Stworzył go Terrific Sunday z Poznania. Jak dla mnie reprezentuje meeega poziom choć nie mnie oceniać - żadna ze mnie znawczyni. Zrobił na mnie wrażenie. I to spore a każdy jest znawcą swojego gustu. No i  powszechnie wiadomo, że o gustach się nie rozprawia. Po prostu.

Czy zastanawiasz się czasem w jakim miejscu będziesz za 30, 40, 50 lat ? Ja tak.
Czy będę szczęśliwa ? Czy spełnię choć część swoich marzeń ? Czy będę mieć rodzinę, wnuki ? Czy będę zdrowa ? Czy będę ?

Nawet jeśli teraz jest się w takim momencie życia, w którym nie chciało się znaleźć lub wręcz odwrotnie - jest to najszczęśliwszy etap drogi przeżytej dotychczas.
Albo szuka się swojego nieba i nie wie, w którą stronę podążyć. Łatwo jest utknąć w matni a wiadomo jak trudno jest pokonać siebie by następnie pokonać przeciwności losu. By mieć siłę i walczyć o rzeczywistość piękniejszą od marzeń.

Może jesteś zarobioną bizneswoman nie mającą w swoim zalatanym życiu miejsca na rodzinę, nawet na myśli o niej. Może twoim priorytetem jest piąć się na szczyt po ścieżkach trudnych aczkolwiek satysfakcjonujących. Może kochasz swoją pracę bardziej niż domek na prerii i nie chcesz po prostu zwyczajnie nie chcesz. Dzieci ? Męża ? Partnera ?
A może tęsknisz do kogoś, kogo w twoim życiu nie ma ? Do kogoś, kto postawi fundament waszej miłości byś ty zbudowała na nim to co najwspanialsze i najtrwalsze. Kogoś kto wypełni pustkę, uszczęśliwi smutne dni, da wsparcie i poczucie bezpieczeństwa.
Może już masz do kogo wracać, opowiadać o napotkanych trudach i liczyć na wsparcie. Posiadasz już miejsce, w którym ogrzejesz zmarznięte dłonie. Masz komu szeptać "kocham cię" i komu czytać bajki na dobranoc. Tak czy inaczej takie myśli przychodzą do głowy...

Myślę, że niezależnie od momentu w jakim się teraz znajduję, za te parędziesiąt lat chcę być cholernie szczęśliwa. Z przyprószonymi siwizną włosami tańczyć nocą w deszczu. Jeśli będę sama - poczuć setki motyli, zakochać się i fruwać. Spacerować do białego rana nie myśląc na te kilka godzin o reumatyzmie ;) Spotykać nowych ludzi, poznawać nowe smaki, flirtować, pić piwo, wódkę, znów piwo. Mieć kaca - małego. Dostawać śniadanie do łóżka i leniuchować śmiejąc się do woli i mieć młodą duszę.
A jeśli będę kochana z rodziną i mężem u boku, wtedy będę wiedzieć, że życie dostarczyło mi jednak prezent jeden z tych najwspanialszych, do rąk własnych, priorytetem. Poproszę wtedy o zdrowie i tyle.

Zainspirował mnie ten teledysk. Wycisnął myśli bym mogła je dokładnie obejrzeć. Zrobiłam to i co ? I też tak chcę. Chcę być "szczęśliwym tetrykiem". Pytanie natomiast nasuwa się jedno. Kiedy zacząć ? No właśnie kiedy ... Może już dziś ?


Jestem ciekawa czy na Was także wywarł takie wrażenie ?


niedziela, września 13

Chleb




Nie będę się tutaj zbyt rozpisywać. Ten chleb trzeba po prostu upiec. A potem kroić wielkie, chrupiące pajdy i jeść do woli.

Zaczyn:
360 g mąki żytniej (najlepiej typ 720)
300 g wody
2 łyżki zakwasu (zakwas 12 godzin przed przygotowaniem zaczynu wyciągnąć z lodówki, dodać dwie łyżki mąki i dwie łyżki wody, wymieszać i odczekać aż się uaktywni)

Składniki zaczynu wymieszać w misce, przykryć bawełnianą ściereczką i pozostawić na 12 - 16 godzin.

Ciasto właściwe:
230 g mąki żytniej
300 g mąki pszennej (ja daję orkiszową)
400 g wody
1 płaska łyżeczka soli
4 łyżeczki mielonego siemienia lnianego (można pominąć)




Do zaczynu dodać pozostałe składniki i dokładnie mieszać. Przykryć ściereczką i pozostawić na kilka godzin do wyrośnięcia.

Po tym czasie nagrzać piekarnik wraz z formą do pieczenia do 230 stopni.
Wyciągnąć gorącą formę, przełożyć do niej ciasto, obsypać lekko mąką i włożyć do piekarnika.
Piec przez 15 minut w 230 stopniach. Następnie zmniejszyć temperaturę do 220 i piec jeszcze przez 30 - 40 minut. (Jeśli zbyt mocno się przypieka możemy go przykryć folią aluminiową). Po upieczeniu koniecznie wyciągnąć z formy i dokładnie wystudzić.

Pieczenie chleba może wydawać się czasochłonne, jednakże gdy już wejdzie w krew zobaczycie, że nie wymaga dużo zaangażowania a nawet staje się przyjemnością.

Oryginalny przepis pochodzi ze strony pracowniawypiekow.pl

piątek, września 11

Ogórki Dziadka i tylko Dziadka ;)





Zawsze gdy zostawało już tylko kilka słoików tych sławetnych ogórków, Dziadek otwierając każdy kolejny chował go w lodówce na najniższej półce, zakrywając czym się dało bym go tylko nie znalazła :) uwielbiał te ogórki równie mocno jak ja. Odkąd podyktował mi przepis, robię je każdego lata.
Chrupiące, pikantne, słodko - słone, lekko czosnkowe. Przepyszne !
Potwierdzeniem jest fakt, iż każdy kto choć raz dostał je w prezencie, z utęsknieniem czeka na kolejny słoiczek :)))

1,5 kg ogórków
4 duże ząbki czosnku
1/3 łyżeczki chilli (można dodać więcej)
1,5 szklanki octu 10%
6 łyżek oleju
400-600 g cukru
4 łyżki soli

syrop: ocet + cukier + olej ------- zagotować



Ogórki (ze skórką) pokroić na ok. 3 mm plasterki.  Zasypać solą, wymieszać i pozostawić na 6 godzin.
Po 6 godzinach zlać sok. Dodać czosnek wyciśnięty przez praskę oraz chilli. Wszystko zalać gorącym syropem. Następnie odstawić na 12 godzin. Pachnie w kuchni tak smakowicie, że zawsze walczę z podjadaniem.
Po tym czasie przygotować słoiki - wyparzyć. Ogórki wkładać do słoików w taki sposób, by na wierzchu został syrop. Zakręcić. Nie gotować !

Sezon ogórkowy dobiega końca. Ja zdążyłam jeszcze kupić. Poszukajcie, kupcie i do dzieła ! Ojjj zasmakują, zobaczycie !







wtorek, września 8

Babki



W sobotę odwiedziło mnie kilka koleżanek. Zaprosiłam wcześniej sporo znajomych, parę dalszych, troszkę mi bliższych. Wszystkie, które poczułam, że chciałabym aby były. Jak wiadomo los lubi zabawę, dlatego wiele z nich nie dotarło. Wcześniejsze plany, pochorowane dzieci, a to wakacje, a to spotkania itd. itd.
Tak więc z całej zaproszonej gromady spotkało się pod jednym dachem siedem dziewczyn. Niektóre z nich się nie znały, inne zaś ze słyszenia.
I wiecie co ? Nie, nie było walki na noże !  :)
Tak siedząc wśród nich, śmiejąc się, plotkując, opowiadając, żartując, jedząc, narzekając, wygłupiając, ...  poczułam, że to są naprawdę wspaniałe kobiety. W powietrzu unosił się duch zrozumienia i wsparcia. Nie było cienia zazdrości czy złośliwości. Były rady i chęć niesienia pomocy. Wspólne szukanie pomysłów, nowych idei, rozwiązań. Wspólne motywowanie się do spełniania marzeń i podnoszenie na duchu. W takich chwilach czujesz, że masz na kogo liczyć. Czujesz, że świat jednak nie oszalał, że jest ktoś, kto choćby tylko słowem ale wesprze cię na tyle, by dać siłę i werwę do walki z przeciwnościami. Do zmierzenia się z własnymi lękami, do chwycenia życia przemykającego właśnie obok i do wiary, że się to życie utrzyma w ryzach już na stałe.
Tych kilka Babek sprawiło, iż znów poczułam, jak dobrze mieć wspaniałych ludzi wokół siebie. Ile wnoszą do naszego życia za sprawą prostego "być". Jeśli tobie spada energia to oni cię nią zarażają. Jeśli jesteś na zakręcie, oni pomogą w poszukiwaniu dróg. To oni wierzą i nie pozwalają zapomnieć.
A w chwilach smutku, w poczuciu samotności, wizualizujesz sobie ich uśmiechnięte buzie i przypominasz, że gdzieś tam są, że nie jesteś sam. (I wiem co mówię, w niedziele sprawdziłam to na własnej skórze).

Dziękuję



środa, września 2

Wolny ptak



Dwa tygodnie temu obejrzałam film o Amy Winehouse. Od tamtej pory moje myśli krążą melancholijnie, wracając co jakiś czas do jednego tematu i nie pozwalają zapomnieć. Nie chcę zapomnieć.
Czuję, że Amy była zbyt wrażliwa, zbyt wątła na ten świat, że urodziła się nie w tym czasie, nie w tej epoce. Krucha romantyczka. Żyła chwilą, żyła dla miłości. Silny głos z delikatną duszą. Zbyt piękną duszą. Pozostawiła po sobie genialny głos, genialną muzykę i przeogromną pustkę. Mimo tego dała nam coś wiecznego, jak napisał Horacy "Exegi monumentum". Ona także "postawiła" swój pomnik, już za życia. Monumentalny, wzniosły, niedościgniony. Pomnik.
27
Kolejna WIELKA osoba. Zastanawia mnie co takiego jest w tej liczbie. Czy jest wyrazem przekleństwa czy mistycyzmu. Sama Amy powiedziała ponoć kiedyś, iż boi się, że nie przekroczy 27 lat, że umrze młodo. Do "klubu 27", przeklętego, elitarnego(?), legendarnego wstąpić mogą jedynie najlepsi, najlepsi w tym co robią, co czują i co odsyłają w wszechświat. Najlepsi lecz na tamten świat, dla tamtego świata. Za dobrzy, za mocni a jednocześnie zbyt delikatni by w tym, by tutaj się odnaleźć. By żyć.
Amy Winehouse, Janis Joplin, Jimi Hendrix, Jim Morrison, Kurt Cobain.

Znałam kiedyś taką Amy.
Osobę silną lecz cholernie wrażliwą, czułą lecz pełną pogardy dla świata. Kogoś, kogo można było pokochać w sekundę lub w sekundę znienawidzić, lecz nigdy nie pozostawało się obojętnym.
Kogoś o wzroku widzącym tylko czarne i białe. Nie było barw, nawet szarości. Były za to smutne, brązowe oczy o nieskończonej głębi. O niepewności i powadze, czasem dziecięcej radości a nawet strachu, czasami.
Nikt nie potrafił tak szyderczo patrzeć na ludzi. Potrafił w jednej chwili ocenić człowieka i dostrzec jego "niedoskonałości", prześmiewczo lecz epicko opisując je potem dogłębnie.
Nikt nie był tak spontaniczny, tak pełen chęci do życia, tak odważny. Na biwak zabierał maczetę, by "połówka" czuła się bezpieczna. Wybijał szyby by dostać się na dach wieżowca i zrobić romantyczną kolację o 24.Wstawał o 5 by przemierzyć pół miasta zanim wyjedzie do szkoły, by na wycieraczce zostawić karteczkę "Miłego dnia ...". Potrafił nie spać, by pisać o sobie, by pisać myśli. Tworzyć. Kogoś kto widział słońce w deszczu, by wyciągnąć na spacer. Samotnika, który bał się samotności. Pewnego siebie lecz totalnie zagubionego. Zimnego a czułego jednocześnie. Szukającego ucieczki a uciekającego donikąd. Wracającego. Kogoś na kogo nikt nie zasługiwał, jednocześnie nie zasługując na nikogo.
Czytając jego wiersze, zwierzenia, przemyślenia wiem, że jestem szczęściarą. W maleńkim pudełeczku przechowuję zalążek spuścizny, który po sobie zostawił. Znam na pamięć, nierzadko wspominając.
Spędziłam z nim niewiele czasu. Nauczył mnie jednak sporo. Kotłuje się we mnie myśl wybiegająca zawsze naprzeciw innym: "żyj tak jakby jutra miało nie być". Nie były to puste słowa. Tak żył. Potrafił w jeden wieczór wydać wszystko co miał, nie bacząc na następny. Na to, że jest sam, że daleko od domu, od "pożyczki". Ciekawy świata, w kawiarniach przysiadał się do ludzi chcąc z nimi po prostu porozmawiać. Nie krępowała go obecność siostry zakonnej, nie zawstydzała grupa wykładowców, której pewnego dnia szyderczo zapytał czy potrafią jeszcze ze sobą rozmawiać czy tylko do siebie mówić. Był sobą jak mało kto.
Wierny, oddany. O tym jakim był przyjacielem nie będę dużo pisać. Najlepszym. Poprze mnie każdy, kto go znał.
On także był zbyt wrażliwy by należeć to tego świata. Widział świat inaczej niż my. Czuł.
27 jednak nie okazała się obca. Wchłonęła jego duszę.

I choć piszę przez wodospad łez, składam pokłon "mojemu" poecie.



"I znowu, znowu miłość bezsensowniejsza niż wszystko
 Do rozmokłych płaskich pól, do zrudziałych brzozowych listków
 Do byle jakich płotów co nad drogami się chwieją
 Do oczu ciemnobrązowych bez łez i bez nadziei
 Był człowiek wolny jak duch, był człowiek samotny jak obłok
 Zniósł wszystko, co było trzeba i nic mu się już zdarzyć nie mogło;
 Odczulił się od czułości, odżalił się od smętku i stąpał raźno i mocno
 I myślał jasno i prędko
 Teraz wszystko nieuchronne znów się dokoła zamyka:
 Popiół spalonych kości przylepia się do trzewika
 Każde źdźbło - ciężkie od wspomnień a
 Każdy kamień od krzywdy ...
 Oplata mnie twoja tkliwość 
 I nie opuści już nigdy !"

R.S.









                                                      "Free bird" Lynyrd Skynyrd